Witajcie,
Jesteśmy z dziewczyną od 1,5 roku, mamy 28 (ja) i 25 (ona) lat, poznaliśmy się autobusie do jednego z polskich miast. Jechałem z kumplami na weekend, ona jechała do rodziny. Ja pewny siebie, dosiadłem się do niej, przegadaliśmy różnymi opowieściami całą trasę. Pierwsza randka tydzień później, knajpa, później fajny plener z widokiem na miasto, pocałunki. Oboje byliśmy wtedy po wcześniejszych rozstaniach i szukaliśmy drugiej połówki. Wiem, że to nie była miłość od pierwszego wejrzenia (z obu stron), oboje podeszliśmy do tego „fajna osoba, ciekawe co będzie dalej”. No i zakochaliśmy się w sobie, pojawiły się wspólne plany, pomogłem jej w założeniu firmy, wspólne wyjazdy, wspólne rzeczy, wspólni znajomi, świetne wspólne chwile itd. Ja uwielbiam podróżować, byliśmy m.in. w Ameryce Płd.
Ona pochodzi z innego miasta, ale od kilku lat mieszka w moim (tu studiowała i została), matka i ojciec rozwiedli się jak miała 7 lat, teraz każde z nich znalazło kogoś innego. Fajna, spontaniczna w relacjach z drugą osobą, ale z drugiej strony trochę zagubiona, bojąca się przyszłości. I mega uczuciowa, widzę to, jak traktuje swoją rodzinę, jak wszystko przeżywa etc.
Od 3 miesięcy mieszkamy razem, dla niej jestem pierwszą osobą, z którą zamieszkała.
Problem był w tym, że nie potrafiłem tego związku docenić i nie potrafiłem rozmawiać o uczuciach. Zresztą jestem mocno skryty w tego typu kwestiach. Od pewnego momentu zabrakło też spontaniczności. Gdy teraz na to spojrzę, to byliśmy razem, ale tak naprawdę do pewnego czasu w ogóle nie rozmawialiśmy o poważnych sprawach, całość powoli zaczęła się wypalać. Życie z dnia na dzień, rutyna, stosunkowo niewiele czasu dla siebie, który od pewnego momentu sprowadzał się do oglądnięcia jakiegoś filmu wieczorem. Ja przestałem się starać słuchać, co ma do powiedzenia, ona powoli obojętniała i tak się to nakręcało. W końcu oboje przestaliśmy się przejmować, spędzaliśmy dnie razem, ale tak jakby osobno. Czułem to wtedy od pewnego czasu i postanowiłem powalczyć o ten związek. Od pewnego czasu widzę, że jest to ta osoba, z którą chciałbym spędzić resztę życia (przy wcześniejszych związkach nigdy nie czułem tego, nie było wspólnych planów, widzenia się za 20 lat nadal razem), widzę, jak na niej mi zależy, jak ją kocham, widzę również, jak wcześniej ją skrzywdziłem
Trzy tygodnie temu, po wyjeździe ze znajomymi, stwierdziłem, że musimy porozmawiać. Ze łzami w oczach powiedziała mi, że jeśli porozmawiamy, to nic już nie będzie takie samo, że coś się w niej wypaliło, pękło i że nic już do mnie nie czuje. I siedzieliśmy tak przytuleni do siebie płacząc przez chyba dwie godziny w nocy. Mówiła też, że myślała o tym od jakiegoś czasu, że w sumie, to chyba mamy ze sobą mało wspólnego, że nie umiemy spędzać razem czasu etc.
To było miesiąc temu, ale cały czas mieszkamy ze sobą w wynajętym mieszkaniu. I jest totalna huśtawka, jeden dzień super, jeden dzień w dziwnej atmosferze. Co ciekawe, potrafimy w końcu normalnie rozmawiać o życiu, o przyszłości, o tym, czego się boimy etc. Chociaż ona boi się o tym mówić „razem”, „my”.
Pierwszy tydzień po tamtej rozmowie chyba tradycyjne: ona – musimy się rozstać, ja - przepraszam, płaczę, mówię, że kocham i jak wyobrażam sobie związek. Dwie noce spędziłem poza mieszkaniem. Ona w rozmowach ze znajomymi mówi, że się rozstajemy, ale… że ja w końcu mówię o tym związku sensownie.
W weekend wyciągnąłem ją poza miasto, najpierw było dziwnie, potem bawiliśmy się super, gadaliśmy kilka godzin. Kupiliśmy ulubione lody (żartuje, że chcę ją przekupić), oglądnęliśmy fajny film. Kolejne dni całkiem spoko, spędziliśmy naprawdę fajnie, trochę poczułem się, jakby wszystko wracało, atmosfera się naprawdę polepszała. Wspólne filmy, wypad na squasha (grała pierwszy raz), mówi, że się dobrze bawi etc. Ale któregoś dnia dziwna atmosfera, coś wisi w powietrzu, znowu płacze, że ona mnie nie kocha, że czuje się ze mną świetnie, ale jeśli zapomina, że jestem jej chłopakiem…
Zaproponowałem, że pojedziemy gdzieś na weekend, zrobiliśmy sobie spontanicznie wypad do Wiednia. W tamtą stronę – dawno nam się tak dobrze razem nie rozmawiało. Dojechaliśmy gubiąc się kilka razy po drodze na jakiś bocznych drogach , fajna muzyka, widać, że się dobrze bawiła (ja też). Na miejscu kilka fajnych miejsc (nie takie tradycyjne zwiedzanie, ale zoo, wesołe miasteczko etc.). Wyjeżdżamy - jest jeszcze super, śpiewamy, śmiejemy się. Ale czym bliżej powrotu do domu, tym atmosfera siada. Rozmawialiśmy wieczorem, mówi, że się bawi świetnie, ale jak z przyjacielem. Że czuje się nieswojo, kiedy chcę ją dotknąć, czy złapać za rękę. Że najlepiej poszukać kogoś innego, może się w końcu uda. Pokłóciłem się z nią wtedy o podejście do tego wszystkiego, o to, że wspólne życie, to coś więcej, niż motyle w brzuchu, że to zaufanie, wzajemne wspieranie się, bycie ze sobą w dobrych i złych chwilach etc. Poszła spać do drugiego pokoju, nie mogła w ogóle zasnąć...
Wróciłem z pracy wkurzony, ona siedzi… wystraszona. Pyta, czy ją znienawidziłem i zaczyna przytulać się i płakać. Ja przekonuję ją (pewnie to błąd ), że uczucie może wrócić, tylko żeby dać sobie szansę, że chyba nam zależy, skoro wzbudzamy w sobie takie uczucia. Ona nagle, że przecież nic nie czuje i tak nie może. Ja, że związek dwóch osób, które się wspierają, może wyciągnąć je bardzo wysoko w górę, że łatwiej jest w życiu we dwoje. Ona, że płacze, bo jej na mnie zależy, ale jak na przyjacielu, a nie chłopaku… Że boi się, że to nie wróci. Że czuje się jak w klatce i jej chyba nie stać na takie poświęcenie, aby spróbować. I że jeśli zostalibyśmy razem, to kiedyś mnie skrzywdzi (zdradzi), bo jest bardzo… podobna do swojego ojca, który zrobił coś takiego mamie. Mówi też, że boi się, iż straci do mnie szacunek, że teraz najlepiej byłoby, gdybym... znalazł na chwilę kogoś innego, aby ją zobaczyła i była o mnie zazdrosna. Mówię, że przynajmniej jako przyjaciele dobrze się bawiliśmy. Ona, że to nieprawda, że udawała (tu wiem, że kłamie, bo jednak znam ją na tyle, aby to odróżnić). Powiedzieliśmy sobie, że dzisiaj wieczorem porozmawiamy co z tym dalej…
Ja widzę opcje 3, nie wiem, na którą się zdecydować i którą zaproponować:
1/mówię, jak chciałbym żyć i jak wyobrażam sobie szczęśliwy związek (mamy do tego praktycznie identyczne podejście) ale mówię, że to koniec, bo potrzebuję czegoś więcej, niż sama przyjaźń. Wyprowadzam się zabierając wszystkie rzeczy, ale rozchodzimy się w zgodzie. Nie utrzymuję kontaktu i czekam, może zatęskni, zobaczy, co straciła, że jednak chce żyć w taki sposób, w jaki żyliśmy. Może napisac list i dać go przy rozstaniu?;
2/ dajemy sobie chwilę czasu, tydzień – dwa – miesiąc(?), wyprowadzam się z kilkoma ważnymi rzeczami, utrzymujemy sporadyczny kontakt, zobaczymy co będzie po tym czasie;
3/ próbuję ją przekonać, aby spróbować, skoro jest nam dobrze jako przyjaciołom i że uczucie może wrócić (znam osoby, którym się tak udało), że fundamenty są najważniejsze. Opowiadam, w których jej cecahch najbardziej się zakochałem. Wspólne spojrzenie na świat i priorytety mamy takie same, a przyjaźń może przerodzić się w miłość. Ale spróbować trzeba bez tej otoczki, rozmawiając o tym, co się czuje, dając sobie trochę luzu, rozwijając się i skupiając się na wspólnych celach (choćby proste, jak zacząć chodzić na siłownię, a ona na aerobik, trzeba w końcu rozwinąć firmę, wspólny wyjazd gdzieś na weekend jako przyjaciele) etc. I próbować w ten sposób, nie narzucać za bardzo, ale spędzać wspólnie czas i dobrze się razem czuć i bawić. Warunkiem jest jednak, aby ona również zobaczyła możliwość sukcesu takiej opcji.
(3) jest chyba najtrudniejsze, emocjonalnie, gdy początkowo obie strony mają różne oczekiwania… Pytanie, również, czy przy takim postawieniu sprawy, nie bojąc się, że to koniec, będzie się w stanie zaangażować? Z drugiej strony można pokazać, że wspólnie możemy dużo osiągnąć, zmienić się, zdobywac wspólnie świat. I że takie życie nam właśnie odpowiada. Boję się tylko, że stanę się w takim przypadku mało atrakcyjny w jej oczach jako mężczyzna, a bez tęsknoty uczucie się do reszty wypali, zamiast wrócić…
Nie chcę też jej skrzywdzić, bo jest osobą bardzo uczuciową i nie chciałbym, aby cierpiała